30-09-2006 14:35
Nieśmiertelna Viriginia
W działach: książki | Odsłony: 2
Korzystając z chwili wolnego czasu, sięgnęłam po starocie. Starocie te mogą się wydawać pełne kurzu zamiast ciekawych treści, ale ja podchodzę do nich tyle sentymentalnie, co uważnie. Bo jest przecież pewna grupa autorów, których nie sposób odłożyć do lamusa. Należy do nich zdecydowanie Viginia Wolf.
Można się oburzać, że to zwykła feministka (w dzisiejszych czasach słowo to niekiedy używa się jako obraźliwego epitetu, zupełnie jak w XIX w.), która strawiła życie pisząc powieści niestrawne dla potomnych. Można się również zżymać na styl jej narracji (dla mnie jest on jednak przejawem geniuszu), czy na fakt, że pokusiła się na opisywanie socjologicznych aspektów społeczeństwa, w którym żyła bez rzetelnej, naukowej wiedzy. Ale nie sposób nie zauważyć, że jej eseje i powieści, z punktu wiedzenia psychologii jednostki, jeszcze się nie zdezaktualizowały. Być może stwierdzenia, że człowiek czerpie poczucie własnej wartości z przekonania, że inni są w jakiś sposób gorsi, czy porównanie kobiety do czarodziejskiego lustra mężczyzny są dla nas trywialne i mało odkrywcze. Jednak, z punktu widzenia konkretnej osoby, teksty panny Wolf zyskują niewątpliwie świeżość przekazu. Dlaczego? Otóż, kobieta była do wieku XX tzw. murzynem białej cywilizacji europejskiej. Dziś to samo poczucie bezsilności i niskiej samooceny trapi przeciętnego, wykształconego Polaka zaraz po studiach. "To niezwykłe, (...) do jakiego stopnia fakt posiadania stałego dochodu zmienia naszą świadomość.", pisze Wolf we "Własnym pokoju", wspominając jak bardzo jej stosunek do świata zmienił się na pozytywny dzięki skromnej pensji otrzymanej w spadku. W dzisiejszych czasach, kiedy tzw. gwarancja stabilności zatrudnienia jest w większości zawodów mrzonką, stwierdzenie to nabiera nowego, bardziej dramatycznego znaczenia, kiedy uprzytomnimy sobie, że dziś zapewnienie sobie stałego dochodu jest zmartwieniem obu płci. Również wspomniany w "Trzech gwineach" fundusz na wykształcenie Artura, to dziś przywilej tylko dobrze sytuowanych osób, którym, zamiast wspomnianej przez Wolf pensji rocznej na zabawię i naukę oraz czas terminu, dziś oferuje się na największych uniwersytetach darmowe indeksy na wydziale prawa a potem gwarantuje się, dzięki układom zawodowym, ciepłą posadkę w unijnych komitetach i funduszach. Również ślepe przywiązanie do dóbr materialnych i gra pozorów, opisane tak szczegółowo w "Pani Dalloway", nie tracą nic ze swojej fabularnej atrakcyjności dla dzisiejszego czytelnika. Jedynym mankamentem twórczości Vigini Wolf jest to, że potrzeba na nią czasu. Trzeba usiąść spokojnie z filiżanką herbaty i herbatnikami, najlepiej na świeżym powietrzu i przeczytać je jednym tchem. Trzeba pozwolić sobie na odrobinę egoizmu i pozwolić, żeby świat pokręcił się chwilę bez nas. Bo, tak jak i przy jedzeniu niedzielnego obiadu, strawa mentalna też nie lubi być konsumowana w pośpiechu, na przystanku autobusowym. I to jest chyba jedyny element prozy Wolf, który powoli się przeżył.
Można się oburzać, że to zwykła feministka (w dzisiejszych czasach słowo to niekiedy używa się jako obraźliwego epitetu, zupełnie jak w XIX w.), która strawiła życie pisząc powieści niestrawne dla potomnych. Można się również zżymać na styl jej narracji (dla mnie jest on jednak przejawem geniuszu), czy na fakt, że pokusiła się na opisywanie socjologicznych aspektów społeczeństwa, w którym żyła bez rzetelnej, naukowej wiedzy. Ale nie sposób nie zauważyć, że jej eseje i powieści, z punktu wiedzenia psychologii jednostki, jeszcze się nie zdezaktualizowały. Być może stwierdzenia, że człowiek czerpie poczucie własnej wartości z przekonania, że inni są w jakiś sposób gorsi, czy porównanie kobiety do czarodziejskiego lustra mężczyzny są dla nas trywialne i mało odkrywcze. Jednak, z punktu widzenia konkretnej osoby, teksty panny Wolf zyskują niewątpliwie świeżość przekazu. Dlaczego? Otóż, kobieta była do wieku XX tzw. murzynem białej cywilizacji europejskiej. Dziś to samo poczucie bezsilności i niskiej samooceny trapi przeciętnego, wykształconego Polaka zaraz po studiach. "To niezwykłe, (...) do jakiego stopnia fakt posiadania stałego dochodu zmienia naszą świadomość.", pisze Wolf we "Własnym pokoju", wspominając jak bardzo jej stosunek do świata zmienił się na pozytywny dzięki skromnej pensji otrzymanej w spadku. W dzisiejszych czasach, kiedy tzw. gwarancja stabilności zatrudnienia jest w większości zawodów mrzonką, stwierdzenie to nabiera nowego, bardziej dramatycznego znaczenia, kiedy uprzytomnimy sobie, że dziś zapewnienie sobie stałego dochodu jest zmartwieniem obu płci. Również wspomniany w "Trzech gwineach" fundusz na wykształcenie Artura, to dziś przywilej tylko dobrze sytuowanych osób, którym, zamiast wspomnianej przez Wolf pensji rocznej na zabawię i naukę oraz czas terminu, dziś oferuje się na największych uniwersytetach darmowe indeksy na wydziale prawa a potem gwarantuje się, dzięki układom zawodowym, ciepłą posadkę w unijnych komitetach i funduszach. Również ślepe przywiązanie do dóbr materialnych i gra pozorów, opisane tak szczegółowo w "Pani Dalloway", nie tracą nic ze swojej fabularnej atrakcyjności dla dzisiejszego czytelnika. Jedynym mankamentem twórczości Vigini Wolf jest to, że potrzeba na nią czasu. Trzeba usiąść spokojnie z filiżanką herbaty i herbatnikami, najlepiej na świeżym powietrzu i przeczytać je jednym tchem. Trzeba pozwolić sobie na odrobinę egoizmu i pozwolić, żeby świat pokręcił się chwilę bez nas. Bo, tak jak i przy jedzeniu niedzielnego obiadu, strawa mentalna też nie lubi być konsumowana w pośpiechu, na przystanku autobusowym. I to jest chyba jedyny element prozy Wolf, który powoli się przeżył.