08-11-2008 19:07
Nasza chwilka szczęścia.
W działach: film | Odsłony: 1
Chodzenie na poranne seanse ma swoje zalety – niemal puste kino, brak tłoku przy kasach, niższa cena biletu… No, i świetny film na dostawkę! Na nowego Bonda czekaliśmy z niecierpliwością, bo nie dość że byliśmy fanami starych części, to przypadł nam do gustu nowy 007 z twarzą i silnym charakterem Craiga. A dla tych, którzy jeszcze nie byli – poniżej mała relacja, która – mam nadzieję – narobi wam smaku. ;)
Quantum of Solace zaczyna się dość spektakularnie – od pościgu samochodowego. Ale nie jakiegoś zwykłego, tylko jak na Bonda przystało – ekstremalnej przejażdżki Astonem Martinem DBS w ciasnym tunelu nad jeziorem Garda we Włoszech. Fani mogą bez trudu poszperać po youtube i znaleźć piękne zdjęcia wraku, którym przejechał się kaskader. Dalej jest tylko bardziej tajemniczo, a następnie sprawa zaczyna się nieco wyjaśniać aż do przewidywalnego – ale satysfakcjonującego finału.
To prawda, co czytałam w recenzjach przedpremierowych, że Quantum… jest nieco mroczniejsze niż Casino Royale. Twórcy filmu zdecydowali się również na bardzo konsekwentne pociągnięcie niektórych wątków. I to jest właśnie jedna z cech nowych Bondów – ciągłość fabularna. Stare części były po prostu opowieściami na chybił trafił. W dzisiejszych, ciężkich czasach kiedy ciężko o autorytety, Bond staje się pewniakiem – kolejna część zostanie zrealizowana na pewno, a pod koniec widzowie dostają małe ciasteczko – podpowiedź o czym może być następna część.
Jeżeli chodzi o głównego bohatera, Bond został odczarowany, zupełnie tak jak gadżety filmowe i stanowi to kolejną nową cechę. Nie ma tu prawie nic, co kłóciłoby się z logiką i nadawało filmowi charakterystycznie komiksowe rysy, z których słynęły stare części i które osiągnęły swoje apogeum za czasów Brosnana (słynny skok za stery samolotu). Bond – zmęczony, z sińcami pod oczami, zakrwawiony i poharatany na całym ciele (Craig, jak żaden inny Bond ma powód, żeby pokazywać się w negliżu równie często jak jego dziewczyny) – to człowiek, nie heros. Równie ludzki jest w swoich emocjonalnych reakcjach, niezwykle realistycznych i – o ile to w ogóle możliwe w filmie – spontanicznych. Szarmancki Bond jest wtedy, kiedy trzeba – nie jest to Mr Testosterone uwodzący bez względu na okoliczności, ale miły człowiek potrzebujący drobnej przysługi, a kiedy już zaciąga do łóżka jest bardzo chłopięcy i uroczy, żadnego tam wykręcania rąk i rzucania kobietą do celu.
Kobiety otaczające Bonda to inteligentne bestie i silne osobowości. Są nie częściej podatne na manipulacje niż męscy bohaterowie, mają swoje własne cele i charakterystyczne typy urody, które może nie powalają na kolana, ale przynajmniej nie nadają im rysów typowej Barbie Girl.
Mossakowski w swojej recenzji narzekał, ze główny zły to już nie to, że brak mu ikry i że przez to Bond stracił część swojego klimatu. A mnie wydaje się logiczne, ze jeżeli Bond w tym odcinku rozprawia się z płotką pewnej tajemniczej organizacji, to główny zły będzie mniej spektakularny. Poza tym, chciałabym zauważyć, że w filmie występuje dwóch głównych złych – jednego ma Bond, drugi to przeciwnik tzw. Dziewczyny Bonda, którą w tym przypadku należałoby chyba nazwać Dziewczyną – Bondem. W końcu przez swoją niezależność, odrębny cel i własnego złego staje się kobiecym alter ego 007.
Dodam jeszcze tylko, że miłośnikom muzyki do Bondów również zaserwowano historyczną zmianę – piosenka tytułowa, Another Way to Die, została po raz pierwszy wykonana w duecie. Do tego skomponował ją znany z eksperymentów z mocnymi dźwiękami pan White, z brytyjskiej kapeli The White Stripes (kto kiepsko kojarzy, z pewnością pomoże mu w tym jeśli przypomnę jeden z pierwszych jego utworów, Seven Nation Army). Duet Keys – White to prawdziwie wybuchowy koktajl i szczerze mówiąc, jestem pod wrażeniem. Jak dotąd jedynie Basset udało się osiągnąć podobnie elektryzujący efekt.
Słowem podsumowania – kto nie był, niech idzie. Kto nie planował iść, niech się zastanowi nad zmianą zdania. A kto był i narzeka, może powinien zobaczyć go jeszcze raz z nastawieniem „inny nie znaczy gorszy”. Have fun!
Quantum of Solace zaczyna się dość spektakularnie – od pościgu samochodowego. Ale nie jakiegoś zwykłego, tylko jak na Bonda przystało – ekstremalnej przejażdżki Astonem Martinem DBS w ciasnym tunelu nad jeziorem Garda we Włoszech. Fani mogą bez trudu poszperać po youtube i znaleźć piękne zdjęcia wraku, którym przejechał się kaskader. Dalej jest tylko bardziej tajemniczo, a następnie sprawa zaczyna się nieco wyjaśniać aż do przewidywalnego – ale satysfakcjonującego finału.
To prawda, co czytałam w recenzjach przedpremierowych, że Quantum… jest nieco mroczniejsze niż Casino Royale. Twórcy filmu zdecydowali się również na bardzo konsekwentne pociągnięcie niektórych wątków. I to jest właśnie jedna z cech nowych Bondów – ciągłość fabularna. Stare części były po prostu opowieściami na chybił trafił. W dzisiejszych, ciężkich czasach kiedy ciężko o autorytety, Bond staje się pewniakiem – kolejna część zostanie zrealizowana na pewno, a pod koniec widzowie dostają małe ciasteczko – podpowiedź o czym może być następna część.
Jeżeli chodzi o głównego bohatera, Bond został odczarowany, zupełnie tak jak gadżety filmowe i stanowi to kolejną nową cechę. Nie ma tu prawie nic, co kłóciłoby się z logiką i nadawało filmowi charakterystycznie komiksowe rysy, z których słynęły stare części i które osiągnęły swoje apogeum za czasów Brosnana (słynny skok za stery samolotu). Bond – zmęczony, z sińcami pod oczami, zakrwawiony i poharatany na całym ciele (Craig, jak żaden inny Bond ma powód, żeby pokazywać się w negliżu równie często jak jego dziewczyny) – to człowiek, nie heros. Równie ludzki jest w swoich emocjonalnych reakcjach, niezwykle realistycznych i – o ile to w ogóle możliwe w filmie – spontanicznych. Szarmancki Bond jest wtedy, kiedy trzeba – nie jest to Mr Testosterone uwodzący bez względu na okoliczności, ale miły człowiek potrzebujący drobnej przysługi, a kiedy już zaciąga do łóżka jest bardzo chłopięcy i uroczy, żadnego tam wykręcania rąk i rzucania kobietą do celu.
Kobiety otaczające Bonda to inteligentne bestie i silne osobowości. Są nie częściej podatne na manipulacje niż męscy bohaterowie, mają swoje własne cele i charakterystyczne typy urody, które może nie powalają na kolana, ale przynajmniej nie nadają im rysów typowej Barbie Girl.
Mossakowski w swojej recenzji narzekał, ze główny zły to już nie to, że brak mu ikry i że przez to Bond stracił część swojego klimatu. A mnie wydaje się logiczne, ze jeżeli Bond w tym odcinku rozprawia się z płotką pewnej tajemniczej organizacji, to główny zły będzie mniej spektakularny. Poza tym, chciałabym zauważyć, że w filmie występuje dwóch głównych złych – jednego ma Bond, drugi to przeciwnik tzw. Dziewczyny Bonda, którą w tym przypadku należałoby chyba nazwać Dziewczyną – Bondem. W końcu przez swoją niezależność, odrębny cel i własnego złego staje się kobiecym alter ego 007.
Dodam jeszcze tylko, że miłośnikom muzyki do Bondów również zaserwowano historyczną zmianę – piosenka tytułowa, Another Way to Die, została po raz pierwszy wykonana w duecie. Do tego skomponował ją znany z eksperymentów z mocnymi dźwiękami pan White, z brytyjskiej kapeli The White Stripes (kto kiepsko kojarzy, z pewnością pomoże mu w tym jeśli przypomnę jeden z pierwszych jego utworów, Seven Nation Army). Duet Keys – White to prawdziwie wybuchowy koktajl i szczerze mówiąc, jestem pod wrażeniem. Jak dotąd jedynie Basset udało się osiągnąć podobnie elektryzujący efekt.
Słowem podsumowania – kto nie był, niech idzie. Kto nie planował iść, niech się zastanowi nad zmianą zdania. A kto był i narzeka, może powinien zobaczyć go jeszcze raz z nastawieniem „inny nie znaczy gorszy”. Have fun!