Warszawskie jazdy
W działach: marudzenie | Odsłony: 1Tekst zawiera treści antywarszawskie i jest osobistą opinią autorki. Nie jest przeznaczony dla osób WAWrażliwych.
Dużo mówi się o romantycznej atmosferze Paryża lub żywiołowości Nowego Jorku. Napisano co najmniej kilkanaście książek, których akcja rozgrywa się w mrocznym klimacie Londynu. Tokio z kolei jest uosobieniem dwojakiej natury człowieka – jego dążenia do nowoczesności i wygód w dzień oraz potrzeby tajemniczości i zaspokojenia głęboko skrywanych pragnień w nocy. Każde z tych miejsc jest fascynujące i niepowtarzalne. Każde jest z pewnością warte tego, by poświęcić mu trochę uwagi i być może nawet je zwiedzić. A zastanawialiście się może kiedyś, jaką atmosferę ma Warszawa?
Większość osób, które znam określa Warszawę jako miejsce szare, brudne i nieprzyjemne. I trudno mi nie przyznać im racji, jako że są przyjezdnymi i zaczynają zwiedzać Warszawę od Dworca Centralnego. Inni, zazwyczaj ci, którzy czują się Warszawiakami, bronią dobrego imienia stolicy i jednym tchem wymieniają miejsca „wyjątkowe, piękne i warte odwiedzenia” – starówka, Łazienki, Pola Mokotowskie czy Park Wilanowski. Problem w tym, że w Warszawie nie ma miejsca uniwersalnego i tak jak w lecie najlepiej jest wybrać się na przechadzkę na Pola Mokotowskie, by zażyć odrobiny studenckiej radości życia, tak zima najpiękniejsza jest chyba w Łazienkach, gdzie przyroda, szczelnie otulona śniegową pierzynką pozwala wyciszyć się i uciec od zgiełku miasta.
Jeżeli ktoś spytałby mnie jednak, co o tym mieście sądzę, odrzekłabym, że go nienawidzę. I powodów mogłabym wymienić co najmniej kilkaset. Jednak nieodmiennie, kiedy tylko zaczynam zrzędzić, zauważam, że czuję się w nim coraz bardziej swojsko, coraz pewniej siebie i coraz mniej jest mi wszystko jedno, co się tutaj wyrabia. Jest to paradoks, który sprawił kiedyś, że na powrót zachciało mi się żyć. Na samym początku miasto budziło we mnie lekką odrazę – droga ze stacji na stancję a potem na uczelnię i z powrotem była długa i nudna jak flaki z olejem. Komunikacja była dla mnie jeszcze problemem na miarę węzła gordyjskiego a znajomi zostawali daleko, 300 km od Warszawy. Trudno było więc o to, żebym czuła się w nim szczęśliwa.
Wtedy jedynym atutem była dla mnie samodzielność, jaką wymuszał na mnie brak obecności znajomych twarzy i miejsc. Czułam się, jakbym przybyła do innego kraju, borykałam się z przestawianiem mózgu na inną mentalność i nie miałam ochoty do nikogo się zbliżać. Mnie, dziewczynie wychowywanej w małym i średnim mieście, trudno było wypracować sobie ten rodzaj szczelnie zamkniętej otwartości – uśmiechanie się do obcych ludzi i udawanie, że się ich zna a jednocześnie ignorowanie znajomych mi twarzy, żeby się nie narzucać. Z czasem jednak zaczęłam doceniać, ze oprócz izolacji Warszawa oferuje też anonimowość. Niestety, nie cieszyłam się tą myślą zbyt długo – okazało się, że babcie podwórkowe to odpowiedniki sąsiadek w miasteczkach i że wiedzą o tobie wszystko. A to dzięki błędnemu założeniu, że nikogo obchodzi, co suszysz na balkonie i o której wychodzą od ciebie znajomi.
- A widziała pani, że oni nie noszą obrączek?
- Oni mieszkają we dwóch i nigdy nie odwiedzają ich żadne dziewczyny. Ja pani mówię, to pewnie jacyś pedofile! (zasłyszane na klatce jednego z bloków na Saskiej Kępie)
Kiedy wynajmowałam mieszkanie z kolegą ze studiów, nasze babcie osiedlowe zawsze chwaliły, że „mój mąż” to dobrze wychowany młody człowiek. Kiedy przyjeżdżał do mnie brat i razem wychodziliśmy na piwo, barmani pytali się go „A co dla dziewczyny?” A kiedy odwiedzała mnie przyjaciółka i wybierałyśmy się razem na miasto, ludzie starali się skrzętnie ukryć zmieszanie lub zgorszenie, kiedy szłyśmy pod rękę. Nie była to oczywiście jedyna kwestia, w której społeczeństwo warszawskie okazywało się zagubione. Ceną za anonimowość jest przecież pozwolenie na to, żeby dać się wpisać w szary, bezmyślny tłum i poddać się codziennemu rytuałowi szeroko zakrojonej generalizacji, oczyszczającej nas z grzechu pierworodnego, jakim jest wyjątkowość, niepowtarzalność, indywidualizm.
W ten sposób Warszawa, ta śmierdząca dziura porośnięta gdzieniegdzie kępkami zieleni, zyskała dla mnie nową osobowość. Już nie mierzi mnie cuchnący bezdomny w tramwaju. Wiem, że jego odór jest częścią tego miasta, że dzięki swojemu cierpieniu ten człowiek usprawiedliwia jego istnienie. Bo czymże byłoby miasto piękne, pachnące, z prostymi drogami i czystymi przystankami, bezpieczne i spokojne? Nie poczułabym nigdy lekkiego odrętwienia ze strachu, krocząc pospiesznie z ronda Waszyngtona w stronę Parku Skaryszewskiego o trzeciej nad ranem, wietrząc z głowy resztki procentów i wmawiając sobie, że złodzieje o tej porze już śpią. Nie nauczyłabym się mówić „nie” bezdomnemu przy domach centrum, który błaga drżącym głosem o kilka groszy, gdybym nie widziała kiedyś, co on za te pieniądze potem kupuje. I pewnie nadal kwestionowałabym bezwzględny szacunek dla praw wyborczych emerytów, którzy - wodzeni za nos przez wpływowe media - oddają głos na najgorszą z możliwych opcji, gdybym nie odwiedziła kiedyś jednego z nich i nie zobaczyła w jak skrajnym ubóstwie ci ludzie żyją i jak bardzo pragną odmienić swój los zanim przyjdzie ich czas.
Jeżeli kiedykolwiek uważałam, że jest mi w jakiś sposób ciężko i źle na świecie, to Warszawa nauczyła mnie patrzeć na moje własne życie z większym optymizmem, bo wiem, jak daleko od dna się znajduję, wiem gdzie można spaść i co stracić. Kiedy patrzę w ten dół kloaczny przez jakieś dwie godziny dziennie, w drodze do pracy i z powrotem, a potem porównuję to z moimi małymi sukcesami, to czuję się szczęśliwa, spełniona i przerażona. Czuję codzienną potrzebę pielęgnowania obrazu Warszawy jako cuchnącego wrzodu, pełnego połamanych strupów i zielonej ropy. Nabieram wtedy energii, żeby rozpaczliwie piąć się dalej w górę – dosłownie i w przenośni - tam, gdzie tylko z rzadka dobiegnie mnie smród likwidowanego już Stadionu, piwniczna stęchlizna Centralnego doprawiona mocno odorem tysięcy spoconych ludzkich ciał czy ciężki ołowiany posmak powietrza w ścisłym centrum. Warszawa zdecydowanie jest koszmarem, który budzi do życia!