13-10-2006 17:49
W paszczy maleństwa.
W działach: marudzenie | Odsłony: 3
Oglądałam kiedyś horror z Samem Neilem w roli głównej, W paszczy szaleństwa. Była tam scena, jak facet gania po mieście z siekierą i z grymasem obłędu na twarzy. Tak właśnie czułam się podczas pierwszych trzech miesięcy życia Lonki. Myślę, że to głównie z braku snu i regularnych posiłków (w nocy żarłok budził się co jakieś 45 minut a w dzień miałam do wyboru prysznic, jedzenie albo chwila snu), ale były też i inne powody.
Pomijając te najbardziej oczywiste, jak spadek hormonów i anemia, musiałam się nauczyć innego spojrzenia na świat. Lonka miała być teraz całym moim światem. Miałam za nią myśleć i czuć, żeby odgadnąć jej potrzeby. Miałam też zajmować się jej ciałem i jej zdrowiem. Bardzo dotkliwie odczuwałam taki ciężar odpowiedzialności. I to tym dotkliwiej, że zostawałam z Lonką w domu sama na całe dnie a cóż tu dużo mówić- niemowlę nie jest zbyt komunikatywne, tym bardziej noworodek. Ciężko się było na początku domyśleć "osojejchozi", nie mówiąc o krótkiej pogawędce, wspólnej herbatce czy zakupach. Pozostawał nam tylko krzyk - jej silny i używany bez skrępowania i mój- płaczliwy i zdławiony gdzieś w środku, bo przecież byłam mamą zdrowej, ślicznej córeczki i nie wypadało mi płakać czy narzekać. Dopiero, kiedy Lonka zaczęła rozglądać się coraz ciekawiej dookoła i pełzać w poszukiwaniu przygód, odetchnęłam. Pozwalałam jej, i dalej pozwalam, (w granicach rozsądku oczywiście) badać świat za pomocą rączek no i właśnie- paszczy. Może ktoś się ze mną nie zgodzi i powie, że maleńkie dzieci mają buzie, usteczka, albo co najmniej pyszczki, ale ja wiem co mówię!
Paszcza mojej stokrotki ma tą dziwną właściwość, podobną chyba tylko mitycznemu Krakenowi, że niewiele już pozostało rzeczy, które tam nigdy nie trafiły: guziki, drewniane łyżki, filtry od papierosów, kamyczki (im większy tym lepiej), piasek (w ilościach hurtowych), markery, zakrętki i pokrywki od pudełek, chusteczki higieniczne, skarpetki (brudne lub czyste, nasze lub jej- bez różnicy), długopisy, telefony komórkowe, końcówki od kabli i złącza USB (kiedy kabel jest wpięty wyświetla się wiadomość, że komputer wykrywa urządzenie, którego nie może zidentykować), bajeczki, gazety, kordonki, lusterka, baterie, opakowania od kosmetyków, kredki do ust (czynność wykonywana wyjątkowo cicho), szczotki do podłogi, psie zabawki, monety, skórki od owoców i warzyw (najchętniej takie z podłogi, czasami próbuje zaglądać też do kosza na śmieci), taśma samoprzylepna (świetna także do obklejania włosów) oraz wszelkiego rodzaju zabawki, najlepiej brudne. To oczywiście krótka lista tego, co mała dziewczynka może zmieścić do swojej przepastnej jamy gębowej w postaci różnej: zmiętolonej, poszarpanej, zamamlanej oraz uprzednio pogryzionej i już raz wyplutej. Żeby nie było wątpliwości- to samo robi przy jedzeniu. Obiad nadgryziony to dobry obiad, nawet, jeżeli znajduje się już u kogoś innego w buzi lub w psim pysku. W ten sposób przedstawia się fizyczne strona problemu paszczowego.
Druga strona medalu to taka psychiczna paszcza: Lonka potrzebuje, żeby poświęcać jej dużo czasu i energii. Lubi jak się ją podrzuca do góry, łaskocze, rzuca na stertę pościeli. Powinna też pobiegać trochę między innymi dziećmi, więc trzeba ją zawieźć na plac zabaw. Tam zazwyczaj biega się za Lonką i krzyczy co chwila: wypluj, zostaw, stój i nie wolno. Wszystkie te czynności pochłaniają mnóstwo czasu i energii, więc pod koniec dnia czuję się zazwyczaj trochę... wypluta. Do tego dochodzi taka matczyna dewiacja, która nie pozwala ani na chwilę zapomnieć o swoim maleństwie. Jednym z charakterystycznych symptomów jest np. rozglądanie się za zmywalnymi flamastrami, kiedy dziecko nie potrafiłoby ich jeszcze utrzymać w rączce. Zachowanie takie jest zazwyczaj bardzo impulsywne, ale da się pokonać przy odrobinie silnej woli. Jednak wrażenie, że jestem skonsumowana do reszty przez myśli o swojej latorośli, nigdy mnie nie opuszcza. W ciągu ostatniego roku moje dziecko mnie po prostu pożarło. I to bynajmniej bez jakiegokolwiek sprzeciwu z mojej strony. To się nazywa konsumpcyjne podejście do życia, co?
Wszystkiego Najsmaczniejszego z Okazji Pierwszych Urodzin, Kochanie!
Pomijając te najbardziej oczywiste, jak spadek hormonów i anemia, musiałam się nauczyć innego spojrzenia na świat. Lonka miała być teraz całym moim światem. Miałam za nią myśleć i czuć, żeby odgadnąć jej potrzeby. Miałam też zajmować się jej ciałem i jej zdrowiem. Bardzo dotkliwie odczuwałam taki ciężar odpowiedzialności. I to tym dotkliwiej, że zostawałam z Lonką w domu sama na całe dnie a cóż tu dużo mówić- niemowlę nie jest zbyt komunikatywne, tym bardziej noworodek. Ciężko się było na początku domyśleć "osojejchozi", nie mówiąc o krótkiej pogawędce, wspólnej herbatce czy zakupach. Pozostawał nam tylko krzyk - jej silny i używany bez skrępowania i mój- płaczliwy i zdławiony gdzieś w środku, bo przecież byłam mamą zdrowej, ślicznej córeczki i nie wypadało mi płakać czy narzekać. Dopiero, kiedy Lonka zaczęła rozglądać się coraz ciekawiej dookoła i pełzać w poszukiwaniu przygód, odetchnęłam. Pozwalałam jej, i dalej pozwalam, (w granicach rozsądku oczywiście) badać świat za pomocą rączek no i właśnie- paszczy. Może ktoś się ze mną nie zgodzi i powie, że maleńkie dzieci mają buzie, usteczka, albo co najmniej pyszczki, ale ja wiem co mówię!
Paszcza mojej stokrotki ma tą dziwną właściwość, podobną chyba tylko mitycznemu Krakenowi, że niewiele już pozostało rzeczy, które tam nigdy nie trafiły: guziki, drewniane łyżki, filtry od papierosów, kamyczki (im większy tym lepiej), piasek (w ilościach hurtowych), markery, zakrętki i pokrywki od pudełek, chusteczki higieniczne, skarpetki (brudne lub czyste, nasze lub jej- bez różnicy), długopisy, telefony komórkowe, końcówki od kabli i złącza USB (kiedy kabel jest wpięty wyświetla się wiadomość, że komputer wykrywa urządzenie, którego nie może zidentykować), bajeczki, gazety, kordonki, lusterka, baterie, opakowania od kosmetyków, kredki do ust (czynność wykonywana wyjątkowo cicho), szczotki do podłogi, psie zabawki, monety, skórki od owoców i warzyw (najchętniej takie z podłogi, czasami próbuje zaglądać też do kosza na śmieci), taśma samoprzylepna (świetna także do obklejania włosów) oraz wszelkiego rodzaju zabawki, najlepiej brudne. To oczywiście krótka lista tego, co mała dziewczynka może zmieścić do swojej przepastnej jamy gębowej w postaci różnej: zmiętolonej, poszarpanej, zamamlanej oraz uprzednio pogryzionej i już raz wyplutej. Żeby nie było wątpliwości- to samo robi przy jedzeniu. Obiad nadgryziony to dobry obiad, nawet, jeżeli znajduje się już u kogoś innego w buzi lub w psim pysku. W ten sposób przedstawia się fizyczne strona problemu paszczowego.
Druga strona medalu to taka psychiczna paszcza: Lonka potrzebuje, żeby poświęcać jej dużo czasu i energii. Lubi jak się ją podrzuca do góry, łaskocze, rzuca na stertę pościeli. Powinna też pobiegać trochę między innymi dziećmi, więc trzeba ją zawieźć na plac zabaw. Tam zazwyczaj biega się za Lonką i krzyczy co chwila: wypluj, zostaw, stój i nie wolno. Wszystkie te czynności pochłaniają mnóstwo czasu i energii, więc pod koniec dnia czuję się zazwyczaj trochę... wypluta. Do tego dochodzi taka matczyna dewiacja, która nie pozwala ani na chwilę zapomnieć o swoim maleństwie. Jednym z charakterystycznych symptomów jest np. rozglądanie się za zmywalnymi flamastrami, kiedy dziecko nie potrafiłoby ich jeszcze utrzymać w rączce. Zachowanie takie jest zazwyczaj bardzo impulsywne, ale da się pokonać przy odrobinie silnej woli. Jednak wrażenie, że jestem skonsumowana do reszty przez myśli o swojej latorośli, nigdy mnie nie opuszcza. W ciągu ostatniego roku moje dziecko mnie po prostu pożarło. I to bynajmniej bez jakiegokolwiek sprzeciwu z mojej strony. To się nazywa konsumpcyjne podejście do życia, co?
Wszystkiego Najsmaczniejszego z Okazji Pierwszych Urodzin, Kochanie!